Mija ostatnia marcowa niedziela, a ja wespół w zespół ze swoim synem odrabiamy matmę. Z informacji w „Rzeczpospolitej” (luty 2015r.) wynika, że tylko 40 proc. polskich gimnazjalistów uważa, że oni lub ich koledzy dobrze radzą sobie z tym przedmiotem. Reszta sobie radzi gorzej lub wcale, a tylko 1/3 rozumie wszystko na lekcjach. To o wiele mniej niż średnia dla krajów Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, gdzie odsetek uczniów dobrze czujących się w tym obszarze wiedzy sięga 60 proc. Badanie, które diagnozowało samoocenę uczniów w obszarze matematyki wykonano w ramach Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów.
Tak się zastanawiam, jak to było „za moich czasów”? Odkąd pamiętam, matematyka dla części uczniów była problemem. Nie wiem, czy proporcja była podobna, ale mam wrażenie, że jednak dla większości to był przedmiot trudny. I bez względu na to, czy miało się lat piętnaście (jak przyjęto do badań), czy więcej. Pamiętam swoją matematyczkę w Kościuchu, zresztą wychowawczynię mojej klasy o profilu mat-fiz. – Jadwigę Kraciuk. Wtedy myślałem, że nas gnębiła, dzisiaj powiedziałbym – była wymagająca. Gdyby ktoś nas wtedy zapytał jak sobie radzimy – wielu z nas odpowiedziałoby – nie najlepiej. A mimo to po maturze dostaliśmy się na studia, w większości ścisłe, gdzie matma była priorytetem. Chylę czoła swoim nauczycielom, bo jednak w dużej mierze to ich zasługa. Może tą niską samooceną dzisiejszych gimnazjalistów nie należy się tak bardzo przejmować. I nie ubolewać nad jakością kształcenia i nauczania, tylko motywować bardziej młodzież do nauki. Przekonywać, że pokonywanie trudności jest wpisane w proces uczenia się, również matematyki. Jestem przeświadczony, że rzetelna i konsekwentna współpraca rodziców z nauczycielami może przynieść wymierne efekty. Samo narzekanie na niewiele się zda. To tyle teorii, a teraz wracam by utwierdzić moje dziecko w tym, że matematyka, to królowa nauk i bez niej ani rusz w życiu.